Kiedy film za niespełna 15 mln dol. zarabia niespodziewanie setki milionów, oznacza to, że albo narodził się jakiś nowy geniusz kina, nowy Tarantino, albo twórcy trafili w czułą strunę, w oczekiwania widzów, których dotąd nie dostrzegano. „Dźwięk wolności” (wchodzi do polskich kin 15 września) to ten drugi przypadek. Budżet jak na hollywoodzkie warunki był śmieszny – żyjemy w czasach, kiedy jeden odcinek popularnego serialu potrafi kosztować 20, 30, 50 mln dol. („Pacyfik”, „Stranger Things”, „Cytadela”). A jednak to „Dźwięk wolności. Sound of Freedom” zamyka dziś dziesiątkę najbardziej kasowych filmów Ameryki w roku 2023. I wyprzedza typowane na hity box office’u superprodukcje: nowego Indianę Jonesa, nową „Mission Impossible”, nową odsłonę serii „Transformers”, nie mówiąc już o tak chybionych premierach, jak „Flash” czy „Meg 2. Głębia”.
Niektórzy widzowie być może będą rozczarowani: ot, solidny dramat sensacyjny ze znanym aktorem w roli głównej, formalnie poprawny, bez fajerwerków. Dzień jak co dzień, w kinie czy w streamingu, niejeden taki film widzieliśmy, niejeden zobaczymy. Inni będą – być może – rozczarowani z innego powodu: jeśli zetknęli się z falą hejtu, którą „Dźwięk wolności” wzniecił w amerykańskich liberalnych mediach. Oskarżany o propagowanie spiskowych teorii ruchu QAnon, tendencyjne ukazywanie rzeczywistości, aż wreszcie – przyjęty z rezerwą, bo to chrześcijańska propaganda. Tymczasem w filmie nie znajdziemy żadnych scen czy dialogów, które uzasadniałyby stawianie takich tez. Ale tym gorzej dla faktów.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.